Nie znoszę jeść posiłków w towarzystwie, nawet wtedy, gdy przyjeżdżają do mnie goście. Nie jadam z ojcem, nie jadałem z mamą i dziadkami. Nie lubię chodzić do restauracji i jadać fast foodów na ulicy. Dlaczego?
Jedząc posiłek przy domowym stole, mój ojciec siorbie zupę, a jak je coś konkretnego to słyszę każdy kawałek mięsa przesuwający się po sztucznych zębach. Gdy jadam w towarzystwie szwagra, ten potrafi w niespodziewanym momencie wciągnąć gluty, niekiedy się nimi krztusząc. Mój dziadek podczas rodzinnego obiadu potrafił wciągnąć gluty do gardła, „churhnąć” do ust, wyciągnąć spod łóżka miskę i napluć do niej.
W restauracjach nie lubię jadać, bo pamiętam czasy, w których palenie w nich nie było zabronione. Brzydzę się dymem tytoniowym w warunkach normalnych, a podczas jedzenia to już katastrofa. Nie lubię jeść gdzieś pod parasolem, bo widuję gołębia, który postanowił zrobić kupę. Widuję ludzi, którzy smarkają używając do tego celu dłoni. Spożywając na szybko fast fooda i goniąc po ulicy, nie omieszkam nie znaleźć twardych dowodów na to, że przede mną był tu pies.
Pamiętając te wszystkie jakże niemiłe doświadczenia, nauczyłem się jeść tylko we własnym towarzystwie. Gdy tylko idę gdzieś w gości, albo muszę wyjść do lokalu, drżę ze strachu, że ktoś sfajda się świnia, a ja nie będę w stanie dokończyć tego, co zacząłem.