Ponad miesiąc temu dodałem wpis „Tragikomiczne szczęście„, a poprzedni wpis to „Numery alarmowe 991 kontra 999„. W obu tych wpisach poruszyłem temat mojego sąsiada pana Dominika. Niestety 6 maja 2018 roku zmarł.
Urodził się w 1938 roku. Jego mama zmarła na gruźlicę gdy miał 2 lata. Po wojnie poszedł do szkoły, a po jej ukończeniu w wieku 15 lat ojciec powiedział mu, ze musi odejść z domu, poszukać pracy i zarabiać na siebie. Wziął więc ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i „poszedł w świat”.
Pracował na budowach, aż pewnego dnia, widział jak na terem budowy wjeżdża samochód z cegłami. Kierowca wysiadł z samochodu i odpoczywał w cieniu, a pracownicy budowy musieli rozładować samochód. Powiedział sobie wtedy, że musi zdać prawo jazdy. Jak pomyślał tak zrobił. Miał uprawnienia na wszystko, samochody osobowe, motocykle, samochody ciężarowe i autobusy.
Jeździł przez kilka lat Żukiem po kraju, Rozwoził towary po całej Polsce. Opowiadał historię, jak pojechał do Kalisza z towarem (kołdry), podjechał pod hurtownie, zostawił samochód. Wszedł do biura, wychodzi, a samochodu nie ma. Okazało się, że było lekko z górki i samochód wpadł przodem do rzeki. Na szczęście tylko przodem, więc udało się go wyciągnąć Starem. Mówił, jak go wyciągali, to z lamp wylewała się woda. Na szczęście kołdry przetrwały, a samochód o dziwo odpalił i pojechał dalej.
Po kilku latach zakupił samochód Warszawa i pracował jako taksówkarz. Jeździł nią kilka lat, aż do momentu, gdy nieświadomie zawiózł złodziei na miejsce kradzieży i został oskarżony o współpracę. Dostał 2 lata więzienia, odsiedział wyrok i wrócił do swojego rodzinnego domu w roku 1980.
Można powiedzieć, że od tego czasu w jego życiu czas się zatrzymał. Mieszkał na wsi, na początku prowadził małe gospodarstwo, aż w końcu przeszedł na emeryturę.
Cała magia tego człowieka polegała na tym, że pieniądze nie miały dla niego żadnego znaczenia. Wielu uważa, w tym także i ja tak myślałem, że był człowiekiem skąpym. Jednak wydaje mi się, że jego życie, w którym musiał radzić sobie sam sprawiło, że ciagle je odkładał na „czarną godzinę”.
Umarł mój sąsiad, starszy ode mnie o niemal 50 lat, a ja chodziłem do niego i gadałem z nim jak z kumplem. O dziwo w ogóle mu to nie przeszkadzało. Przyznam szczerze, że zadowolony był, że się do niego poszło. Imponowała mi jego skromność. Miał pieniądze, mógł wybudować sobie domek, kupić samochód, ale on nie inwestował w nic. Do miasta oddalonego o 10 km jeździł rowerem, aż do momentu, gdy sprawy reumatyczne dały o sobie znać. Oczywiście później kupił sobie samochód, ale nie z chęci posiadania, lecz z powodu niemożności poruszania się rowerem.
Mieszkał całe życie sam, na starość oprócz mnie i mojego ojca niewielu go odwiedzało. Ostatnio odzywał się do niego brat i kuzynostwo, ale on doskonale wiedział, że nie robią tego z dobroci serca, a z potrzeby jego spadku. Był na tyle bezpośredni, że na 2 tygodnie przed śmiercią powiedział nam o tym.
Wyszedł ze szpitala 30 kwietnia 2018 roku. Cieszył się, że jest ciepło, że na majówkę wróci do domu. 3 kwietnia wieczorem poszedłem do niego z ojcem i siedzieliśmy na dworze. Opowiadał różne historie, śmiał się, żartował. Mówił jak zabrał się kiedyś na okazję z kolesiem wiozącym węgiel, jak wpadli w poślizg i wjebali się do rowu. – Śmiechu było co niemiara.
Następnego dnia przewrócił się na podłogę, i leżał tak przez 3 godziny. Na szczęście mój tata poszedł do niego zobaczyć. Pozbieraliśmy go z podłogi. Po południu znów się przewrócił. Chcieliśmy wezwać pogotowie, ale on nie chciał. Powiedział – „Dzisiaj nie, jak do jutra się nie poprawi, to najwyżej rano zadzwonimy”. Tego samego dnia, a w sumie to następnego dnia bo było już lekko po północy, zadzwonił do mnie z prośbą o pomoc. Poszliśmy tam z ojcem, a on wezwał pogotowie.
Zawsze mawiał „szkoda by było już umrzeć”. Na dwa tygodnie przed śmiercią mawiał „to już chyba będzie koniec”. Przeczuwał, że sprawy nie idą w dobrym kierunku. Zmarł samotnie, na „szpitalnej pryczy”.
Przez całe życie był sam, pasowało mu to do pewnego momentu. Później zaczął mówić, że nie warto żyć w samotności. Sam już nie wiem, czy uczyć się na jego błędach, czy brnąć w tym samym kierunku co on….
Mieszkał w starym domu, wybudowanym w 1892 roku. Nie był remontowany od 40-tu lat. Mam takie wrażenie, że ten dom rozpadał się jak zdrowie pana Dominika. Zawsze przesiadywał przy stole, w pokoju, który wyglądał tak samo od zawsze. Mniej więcej od roku 1990 przychodziłem do niego do domu. Zawsze było tak samo. Meblościanka, piec kaflowy, lodówka „Białoruś”, łóżko i stary dębowy stół z lat 20-tych ubiegłego wieku, przy którym przesiadywaliśmy. Grywaliśmy przy nim także w karty dobrze się bawiąc. Magia jego domu polegała na tym, że wchodząc do niego miałem wrażenie, że cofam się w czasie. Od roku 1990 w moim otoczeniu zmieniło się wszystko. Ulice, budynki, samochody, chodniki a także ludzie. Dom pana Dominika od zawsze był taki sam.
Jeśli ktoś dotrwał do końca tego wpisu, to zastanawia się. – Po co komu taki wpis, niczego do życia nie wnosi i tak naprawdę nikt nie znał owego Dominika? To prawda, ale to jest blog, w którym zapisałem część swojego życia. Za 10, może 15 lat wejdę na ten wpis i przypomnę sobie, jakie emocje mną targały i co działo się w czasie, w którym dobrze go pamiętałem. Z doświadczenia wiem, że z czasem pewne rzeczy w pamięci zaczynają się zacierać…
Był tylko starszym sąsiadem. Miał wiele wad, o których tu nie napisałem. Czuję, że jego smierć jest dla mojej duszy żałobą. Ciągle myśl o nim zaprząta mi głowę, a niekiedy sprawia, że się wzruszę…. W takich właśnie chwilach zaczynasz wierzyć, że istnieje życie po śmierci i gdy umrzesz, znów spotkasz się z tymi, którzy już odeszli…