Coraz częściej słyszę, że czyjeś dziecko ma dysleksję. Popełnia błędy w pisowni tak rażące, że aż szczypie w oczy. Wmawia się im, że nie potrafią nauczyć się płynnie czytać i poprawnie pisać, więc od razu przypisuje się im chorobę, tłumacząc rodzicom, że tak musi być. Dzieci też traktują to jako normę, bo przecież w klasie jest kilka osób z tą samą przypadłością…
Jestem pewien, że za tym problemem stoi między innymi technika, a dokładniej telefony komórkowe i komputery, które za pomocą słownika same poprawiają błędy. Wiem to sam po sobie. Pamiętam, że jako uczeń szkoły podstawowej nigdy nie miałem problemów z ortografią. Nigdy nie dostałem za to „pały”, a teraz jako stary dziad ograniczam się do pisania na komputerze i często „walę byki”, lub mam zawiechę – jak to napisać?
Drugim problemem jest to, że dzieci z dysleksją pochodzą często z rodzin patologicznych, gdzie nikt ich niczego nie uczy. Odnoszę wrażenie, że znalezienie u dziecka jakiejś dysfunkcji, jest typowym przykładem, jak tłumaczyć ludzi popełniających błędy ortograficzne. Za moich czasów nie słyszałem o tego typu chorobie, a jedynki stawiane dzieciakom za „błendy” nie były niczym dziwnym.
Słyszałem fragment wypowiedzi jakiegoś „fachowca” w radiowej „Jedynce”, że język Polski można by było ułatwić Polakom i osobom z zagranicy uczącym się naszego łamańca. Padła opinia, że powinniśmy zrezygnować z „ó” „ch” czy „rz” i wprowadzić jedną z nich „u”, „h” czy „ż”. W tej chwili nie jestem sobie wstanie wyobrazić, by napisać „może”, mając na myśli bezkresne wody Bałtyku. Nie wyobrażam sobie innych wyrazów pisanych np., takich jak: hcieć, muc, hleb, hłopak, muzg… To byłoby nic innego jak odmóżdżenie Polaków i przylepienie wszystkim łatki analfabety. Dziś szacuje się, że około 10% populacji uznawane jest za dyslektyków z tym, że większość posiada na to tylko papiery…