Jak co roku o tej porze dużo mówi się o szczepieniu przeciw grypie. Wylicza się ile budżet państwa traci na leczeniu chorych oraz powikłań związanych z tą chorobą. Są nawet tacy, którzy tak przejęli się tymi wyliczeniami, że chcieliby wprowadzić zasadę płacenia za usługi medyczne w przypadku, gdy pacjent się nie zaszczepi. Może i miałoby to sens, tylko że ja osobiście mam złe doświadczenia związane ze szczepieniem.
Od 2000 do 2010 roku szczepiłem się przeciw grypie co sezon. W sezonie jesienno-zimowym na przełomie 2010/2011 roku poddałem się temu zabiegowi po raz ostatni. Po szczepieniu we wrześniu, aż do kwietnia byłem chory nieustannie. Duszący kaszel, katar, ból gardła towarzyszyły mi przez cały czas. Skończyło się na kilku wizytach u lekarza rodzinnego, aż w końcu trzeba było zastosować antybiotyk.
Trzeba też zrozumieć inną kwestię. W Polsce są palacze, alkoholicy i narkomani. Jeśli oni będę płacić za leczenie chorób związanych z danym nałogiem, to ja zapłacę za leczenie w przypadku grypy i jej powikłań. Nasuwa się tylko pytanie, jaki jest koszt leczenia pacjenta w przypadku grypy, a jaki nałogowców? Praktycznie koszt leczenia grypy lub przeziębienia to wizyta u lekarza, a leki przez niego wypisywane to zazwyczaj standardowe medykamenty reklamowane w telewizji, za które płacimy stawkę 100%.
Widać, że służbie zdrowia nie zależy już na dobru pacjenta, lecz na czerpanych od niego profitach. Nakazy szczepienia kojarzyłyby się Polakom z przymusem, a to raczej metoda starego systemu politycznego, którego zapewne niewielu chciałoby przerabiać na nowo. Pozostaje tylko na koniec podkreślić inne słowa, tym razem ekonomistów. Jeśli byśmy mniej chorowali i z tego tytułu nie brali urlopów, państwo zarabiałoby więcej pieniędzy z podatków i nie wypłacałoby chorobowego. Jeśli więc ktoś zastanawiał się o co chodzi, to jak zwykle chodzi o pieniądze…